Walczymy o życie wieczne. Świadectwo Anny Kuraś

Wtedy jeszcze nie wiedziałam jednej rzeczy, że życie tu na ziemi jest walką o życie wieczne. I dopóki nie zdamy sobie z tego sprawy, jesteśmy na pozycji przegranej. To jest walka dwóch królestw: królestwa ciemności i królestwa Chrystusa [...] I to jest walka na śmierć i życie. Jest to dzisiaj przykryte w tym świecie. Skierowana jest uwaga ludzi na to, co doczesne, ale to nie jest tak – my walczymy o życie wieczne.





Wszędzie widzę diabła?

Dzisiejszy świat jest cały przesycony treściami demonicznymi. W Polsce jest jeszcze najlepiej w stosunku do innych krajów, zwłaszcza Europy i Zachodu. Jednakże już do nas powoli napływają te toksyczne duchowo treści.

Ludzie bardzo często mówią mi, że wszędzie widzę diabła. To nie jest tak, że bez przerwy o nim mówię. Ja przed nim ostrzegam, bo on jest wszędzie. Nawet Pan Jezus powiedział, że jest władcą tego świata. Chodzi o to, że nie odważyłabym się nawet cokolwiek o nim powiedzieć, gdyby nie świadomość, że Pan Bóg jest przy mnie i trzyma mnie za rękę. Kiedy pierwszy raz trafiłam do ks. Tadeusza Kiersztyna, który później przez dwa lata mnie prowadził, jego pierwsze zdanie, jakie do mnie wypowiedział brzmiało: „Porównać człowieka do Lucyfera, to tak jakby go porównać do galaktyki.” Nie ma się żadnych szans. Tylko trzymając Jezusa za rękę, można wygrać w tej walce. Mocą sakramentów, mocą łaski uświęcającej i mocą Jezusa. Mocą Jego krwi przelanej na krzyżu. Inaczej nie ma szans.



Wróciłam z lęku jak córka marnotrawna, a On przyjął mnie z miłością i obdarzył swoim pokojem

Osobiście zaczęłam interesować się tematem zagrożeń duchowych dopiero w 2010 roku. Wcześniej, nie będę ukrywać, nie byłam człowiekiem, który interesował się życiem duchowym, Kościołem. Do kościoła szłam wtedy, kiedy rodzice na mnie patrzyli, żeby po prostu widzieli, że idę. Nieraz było tak, że wychodziłam, a spędzałam czas w parku.

Będąc na studiach, na trzecim roku, poznałam Sebastiana – kolegę, który był zaangażowany w Młodzież Wszechpolską. I tuż przed świętami Wielkanocnymi, w 2010 roku, można powiedzieć – trochę przymusił mnie do spowiedzi. Spowiadałam się w Kościele Mariackim. To była Wielka Środa i zaraz potem pojechałam do rodziców do Limanowej.

I wtedy właśnie w nocy przydarzyła się dziwna rzecz, bo śpiąc poczułam oddech na szyi... Zapaliłam światło, rozglądnęłam się – nie było nikogo w pokoju. Stwierdziłam, że pewnie mi się przyśniło. Położyłam się już z lekkim niepokojem przy zapalonym świetle. Sytuacja powtórzyła się drugi raz. Za trzecim razem zobaczyłam już, jak się ugina wersalka, na której spałam. Dlatego uciekłam wtedy do rodziców i spałam całą noc z nimi. Na drugi dzień byłam tak zestresowana, że nie myślałam już o niczym innym. I można powiedzieć – pierwszy raz serce wyrywało mi się tak naprawdę, żeby iść do kościoła. No nie było to z miłości do Pana Boga, ale z lęku. Po prostu z lęku po tym, co się wydarzyło.

Nie zapomnę też tego, co się wydarzyło podczas Komunii Świętej. Akurat kapłan przytrzymał nade mną dłużej Hostię, i wpatrując się w nią, tak zapytałam: „Czy Ty naprawdę tam jesteś?”. W momencie, kiedy przyjęłam Pana Jezusa, poczułam, jakby coś we mnie strzelało, jakby coś wypełniało moje wnętrze. I wracając do domu – byłam wtedy z mamą, i wiem, że coś do mnie mówiła, ale nie pamiętam co – po prostu aż sama siebie dotykałam, bo nie sądziłam, że we własnym ciele można czuć się tak dobrze, że można czuć taki pokój. Wcześniej to wiecznie była gonitwa za zajęciem czasu, zaspokojeniem gdzieś tego ciągłego braku, ciągłego niepokoju wewnętrznego. I można powiedzieć – wtedy wydawało mi się, że złapałam Pana Boga za nogi, uświadomiłam sobie, że On istnieje.



Bóg w jednej sekundzie pokazał mi cały brud mojej duszy

Po dwóch tygodniach pojawił się we mnie taki bardzo głęboki żal za grzechy. Ale też rozpoczęła się walka. Mój przyjaciel napisał do mnie, czy idę na Mszę św. To była niedziela. Umówiłam się z nim do Parafii Dobrego Pasterza, ale okazało się, że musiałam iść sama, bo on nie przyszedł.

Wtedy miało miejsce takie przełomowe wydarzenie w moim życiu… Nagle wszyscy w kościele tak jakby zniknęli. Wszyscy zniknęli, a ja poczułam, jak coś wgniata mnie w ziemię i poczułam nad sobą niesamowitą potęgę. Nic nie widziałam, ale po prostu wiedziałam, przed Kim stoję. Miałam świadomość, że stoję przed Stwórcą i Królem wszelkiego stworzenia. Nie umiem tego opisać, ale w ciągu jednej sekundy przeleciało mi przed oczami całe moje życie!

Wydawało mi się, że jest wszystko w porządku – studiuję, mam dobre wyniki, mam przyjaciół, jestem lubiana, wygrywam konkursy, wszędzie jestem dobra. A jak zobaczyłam to, co tak naprawdę jest we mnie, to się wystraszyłam. Zobaczyłam prawdziwą siebie w środku i pojawił się lament – co z tym zrobić? To był jeden wielki brud! I niesamowite było to, że w tym momencie poczułam łaskę przebaczenia, która na mnie spływa. Momentalnie. Na pytanie: „Czy Ty mi to kiedyś wybaczysz?”, poczułam łaskę przebaczenia. To było o tyle niesamowite, że ja tego nie słyszałam, to wewnętrznie się pojawiło, i miałam wrażenie, że została mi zwrócona uwaga tylko na jedną rzecz i to były słowa, które pamiętam do dzisiaj i zapamiętam do końca życia: „Człowiek jest do kochania, nie do używania”. Na żadną inną rzecz nie została mi zwrócona uwaga, tylko dostąpiłam łaski przebaczenia.



On naprawdę istnieje!

Od tamtej pory, przez dwa tygodnie miałam wrażenie, że latam. Wszystkim chciałam opowiedzieć o tym, czego doświadczyłam, powiedzieć: „On istnieje, naprawdę! On naprawdę jest!”

Dla mnie to było zaskakujące, że zderzyłam się wtedy z murem. Ludzie zaczęli patrzeć na mnie jak na wariata. Zaczęli się odsuwać ode mnie, wyśmiewać. Ale ja nie mogłam tego zrozumieć, przecież mówiłam prawdę, doświadczyłam tego! Ludzi się zastanawiają, czy On istnieje itd., a ja mówiłam: „No tak, On istnieje!”

Nie przyjęli tego. To było takie moje pierwsze zderzenie z murem. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam jednej rzeczy, że życie tu na ziemi jest walką o życie wieczne. I dopóki nie zdamy sobie z tego sprawy, jesteśmy na pozycji przegranej. To jest walka dwóch królestw: królestwa ciemności i królestwa Chrystusa. Zapoczątkowana została podczas upadku aniołów, buntu, później poprzez skuszenie ludzi i toczy się do dzisiaj. I to jest walka na śmierć i życie. Jest to dzisiaj przykryte w tym świecie. Skierowana jest uwaga ludzi na to, co doczesne, ale to nie jest tak – my walczymy o życie wieczne.



Pomogła mi Matka Boża Fatimska

Dwa tygodnie później – to była noc 13 maja – leżałam w łóżku i nagle mój pokój wypełniło coś dziwnego… Sparaliżował mnie ogromny lęk. Zostałam wbita w łóżko, na szyi poczułam zaciśnięte ręce, które mnie dusiły i ogromną wściekłość do mnie. Jakaś siła wyrwała mnie z łóżka i rzuciła o ścianę. Nie wiedziałam, co się dzieje, a ta obecność była tak potworna, że myślałam, że umrę… Próbowałam krzyczeć, ale nie mogłam. Mój krzyk był niemy. Jedyne, co mi przychodziło do głowy, to modlitwa „Ojcze nasz” i tą modlitwą próbowałam się modlić, bo w pewnym momencie moje ciało zostało całkiem sparaliżowane. Wtedy, jak byłam w tym paraliżu i w tym lęku, usłyszałam - nie wiem, czyj to był głos, ale był to kobiecy głos, który mi powiedział, żebym zaczęła modlić się koronką do Miłosierdzia Bożego w tym stanie, w którym jestem – tego paraliżu, ataku – i ofiarować to, co się ze mną dzieje za świat. I zaczęłam taką resztką sił, gdzieś tam w myślach, w środku, bo wszystko było sparaliżowane, nawet mowa, odmawiać tę koronkę. Im dłużej ją odmawiałam, ten ktoś kogo nie widziałam, coraz bardziej się wściekał, szarpał mną. Trwało to jakieś dwie godziny w sumie.

Nie wiedziałam, że 13 maja jest rocznicą objawień fatimskich, ale miałam takie światło, że mam prosić Matkę Boską Fatimską o pomoc. I tak zaczęłam się zwracać. I w tym momencie coś mnie złapało, potrzepało mną i tak jakby na pstryknięcie palca odeszło.

Skończyło się to około trzeciej nad ranem. Wiem, bo akurat oglądałam film w między czasie. Dokładnie pamiętam nawet dalszą część tego filmu podczas ataku, bo gdzieś te treści docierały do mnie mimo paraliżu i tego, co się działo.

Rano miałam mieć egzamin na Politechnice. Pojechałam na ten egzamin, wchodzę na uczelnię i – to było dla mnie niesamowite – ten kolega, który zaciągnął mnie do spowiedzi, stoi po drugiej stronie korytarza. I tak staliśmy i patrzyliśmy na siebie chwilę.  On podchodzi do mnie i zadaje pytanie, kiedy ja jeszcze nie zdążyłam nic powiedzieć: „Co się działo w nocy?”. Ja popatrzyłam tylko na niego i pytam: „Skąd wiesz?”. On mówi: „Nie, ja nie wiem. Mnie obudziło o tej i o tej godzinie i po prostu musiałem wstać, sięgnąć po różaniec i modlić się za ciebie, bo bym nie zasnął. Było dla mnie jasne, że mam modlić się za ciebie”. I wtedy tak popatrzyliśmy na siebie i ja mu zaczęłam opowiadać, co się wydarzyło. I on mówi tak: „Dzisiaj, weźmiemy jeszcze jedną koleżankę i przyjdziemy do ciebie na noc, żebyś nie była sama”.

No i faktycznie mieli przyjść wieczorem. A ja nadal nie wiedziałam, że jest 13 maja i rocznica objawień fatimskich. U mnie w parafii miała być o 18.00 Msza św., ale ja nie wybierałam się na tę Mszę – przygotowywałam im kolację, bo wiedziałam, że mają przyjść. Ale za dwie szósta dostałam tak silnego przymusu, że musiałam zostawić te wszystkie pokrojone pomidory i całą resztę i musiałam iść na Mszę. I wchodząc w drzwi kościoła, weszłam tak jakby prosto na kolumnę idącą z figurą Matki Boskiej Fatimskiej i na słowa, że dzisiaj obchodzimy rocznicę. Dla mnie to był szok po prostu, w chwili, kiedy uświadomiłam sobie, że kilkanaście godzin wcześniej, w nocy, właśnie do tego wizerunku Matki Bożej miałam się zwracać.



Z kim ja walczę i o co ja walczę?

Można powiedzieć, że od tego momentu zaczęła się moja walka, która trwała praktycznie noc w noc przez pół roku. Noc w noc. Ja już nie wiedziałam, co mam robić. Z początku w domu nikt mi nie wierzył. Myśleli, że po prostu coś mi się z głową stało, że zwariowałam. Mój tato nawet mi powiedział: „Przyjmujesz sakramenty, chodzisz do Komunii, to nie ma prawa ci się coś takiego dziać”. A to jest właśnie to oszustwo złego ducha, że właśnie wtedy, kiedy człowiek wraca do Pana Boga, a wcześniej w jakiś sposób należał do niego, to właśnie wtedy on zaczyna walczyć. Właśnie po to, żeby wystraszyć, żeby cofnąć. Oszukał mnie też w inny sposób... Zauważyłam, że jak modlę się na różańcu i im więcej się modlę, tym bardziej mnie atakuje. Więc jak się zbliżał wieczór, to ja głęboko do szuflady chowałam różaniec. I wtedy mniej atakowało. I po prostu zaczęłam wierzyć w to, że modlitwa mi szkodzi.

Pewnego ranka obudziłam się, usiadłam i tak mówię do Pana Boga: „Z kim ja walczę i o co ja walczę? Co się dzieje? Nie rozumiem”. Na biurku leżało Pismo Święte. Otwierając je, trafiłam na taki fragment, że szatan jest ojcem kłamstwa i wszystko, co od niego pochodzi jest kłamstwem. I nagle we mnie uderzyło, że ja się muszę modlić! Że to właśnie jest na odwrót, że on dlatego mnie atakuje, że ja się modlę, że przegram, jeśli przestanę się modlić.

Tamtej nocy, pamiętam – pięć godzin odmawiałam jeden różaniec. Tak mi przeszkadzał. Ale powiedziałam sobie, że go odmówię. A przeszkadzał mi w taki sposób, że w moich myślach, w głowie, cały czas tylko słyszałam moje imię i nie mogłam się skupić na tym „Zdrowaś Maryjo”. Ale odmówiłam. Powiedziałam, że odmówię. Byłam prawie mokrusieńka, jak się modliłam, ale odmówiłam ten różaniec wtedy. W pięć godzin.

Trwało to wszystko przez pół roku. Szukałam pomocy. Nie znalazłam nigdzie. Nikt nie chciał tego wysłuchać, nikt nie chciał mi pomóc. Ale na szczęście znalazłam pomoc w rodzinie. Myślę, że to był też dopust Boży, bo zaczęły się ataki na moich rodziców. Zaczęło się od tego, że pewnej nocy pozwolili mi spać u siebie. Rozłożyli mi fotel, żebym spała z nimi i się nie bała. Miałam 24 lata, a spałam w pokoju z rodzicami przez trzy miesiące. No ale pewnej nocy znowu uderzyło. Modliłam się wtedy na różańcu i jakaś siła złapała moje ręce. Ja ten różaniec ciągnę, a mi dosłownie odciąga palce. Ja je zaciskam… i na to obudziła się moja mama. Widząc wszystko, zaczęła biec po wodę święconą. Zatrzymało ją w drzwiach i nie była w stanie kroku zrobić. Ale miłość do mnie – jak mi potem powiedziała – do ratowania własnego dziecka, kiedy widziała, co się ze mną działo, tak jakby dało jej siłę, żeby się przemóc i zejść na dół po wodę święconą. W momencie, kiedy zrobiła mi krzyżyk na czole, wszystko ustąpiło.

Były też przypadki, że ginęły mi różańce. Wtedy kiedy mi wyrywał z rąk ten różaniec, którego się tak trzymałam – usłyszałam takie słowa: „Ja ci kiedyś ten różaniec z rąk wyrwę!”  I dlatego miałam chyba z dwadzieścia różańców kupionych, a wszystkie ginęły. Szukałyśmy z mamą, ale nie mogłyśmy ich nigdzie znaleźć. Pewnego dnia jak składałam łóżko, a składałam je codziennie, więc nie ma możliwości, żeby one sobie tam leżały, wszystkie znalazły się w jednym miejscu.

Takie rzeczy działy się od maja do października. Przybierało to różne formy. Wybrałam tylko niektóre wydarzenia.



Naucz mnie modlić się

Była też taka sytuacja, jak się to wszystko zaczęło dziać, te ataki, że nagle uświadomiłam sobie, że ja nie potrafię się modlić. Bo faktycznie, odmawiałam różaniec, litanie, ale gdzieś poczułam, że to nie jest do końca to. Owszem, to jest ważne, ale nie do końca to. Byłam raz na Mszy św. i mówię do Pana Boga: „Naucz mnie modlić się. Naucz mnie, bo ja nie potrafię”. I to było niesamowite, bo kapłan w tym momencie mówi kazanie i wypowiada takie słowa: „Samo pragnienie królestwa Bożego już jest uczestnictwem w nim, a samo pragnienie modlitwy już jest modlitwą”.

I wtedy też nagle spadło na mnie jak grom z jasnego nieba, że modlitwa jest po prostu rozmową z Bogiem. I nawet jeżeli ja na przykład różańca nie odmówię, a szczerze porozmawiam z Panem Bogiem, to ja już się pomodliłam. Oczywiście nie twierdzę tutaj, że odmawianie różańca nie jest ważne. Jak najbardziej, i tak jak Matka Boża zalecała – starać się odmawiać codziennie. Ale właśnie chodzi o tę rozmowę, o tę relację osobową. I gdzieś właśnie, i w tych dręczeniach, i w tej drodze przez pół roku uczyłam się tej relacji osobowej. Coraz więcej rozmawiałam z Panem Bogiem. Wydawało mi się, że to jest mówienie do ściany, bo ja po prostu mówiłam, prosiłam. Raz była taka sytuacja, że moja znajoma mi powiedziała: „No, Pan Bóg nie lubi gadatliwych”. A ja miałam świadomość, że ja bez przerwy do Niego mówię. Ja nawet o głupotach zaczynałam Mu opowiadać. Oczywiście w myślach. A tu nagle takie coś: „On nie lubi gadatliwych” itd. No to ja sobie myślę: „No kurcze, nie będę tyle mówić, bo skoro Pan Bóg nie lubi gadatliwych…” I taka dziwna sytuacja – wtedy mój tata wchodzi do pokoju i mówi tak: „Ania, pamiętaj jedno… - no nie mógł słyszeć moich myśli i nie mógł słyszeć rozmowy z moją koleżanką, ponieważ rozmawiałyśmy poza domem. Mówi mi – pamiętaj, że Pan Jezus pragnie, abyś Mu o wszystkim mówiła”. Położyłam się wtedy na łóżku i mówię sobie: „Nie, to jest niemożliwe. Nie może to być przypadek”. I dalej to kontynuowałam – opowiadałam w myślach wszystko.



Walczę o swoje życie i o ratowanie dusz

Pewnej nocy znowu zostałam zaatakowana… I wtedy wylądowałam w łazience z żyletką w ręce. Powiedziałam, że już nie wytrzymam tej obecności, chciałam po prostu z tym skończyć. To było nie do wytrzymania. Mówię dzisiaj ludziom, że będąc w tej obecności, człowiek mniej boi się wziąć pistolet i strzelić w głowę, bo to jest mniejszym zagrożeniem, niż przebywanie w tej obecności. To jest tak koszmarne. To jest lęk tak paraliżujący, że człowiek nie jest w stanie się ruszyć. Jest po prostu wbity w łóżko, wbity w ziemię. To tak, jakby aż powietrze stawało się gęste od zła. Inaczej tego opisać nie potrafię. No ale wtedy w tej łazience jakoś nie odważyłam się, wróciłam do łóżka.

Na drugi dzień byłam umówiona z przyjaciółmi i za wszelką cenę starałam się zakryć to, co się ze mną działo. Nie chciałam, żeby ktoś uznał mnie za wariata. I tak, siedząc nawet przed lustrem, naładowałam na siebie tonę pudru, żeby oczy podpuchnięte zatuszować i wszystko… I wtedy coś takiego mnie przeszyło: przecież ja głupia jestem – chcę odebrać sobie życie, bo walczę o nie, bo ktoś mi chce je odebrać? Przecież to jest absurd! I tak wtedy jakoś zebrałam w sobie siły, wstałam i na głos powiedziałam tak: „Chcesz mnie zabić, to mnie zabij. Ale dopóki będę żyć, to wyrwę ci tyle dusz, ile dam radę! Będę namawiać ludzi do modlitwy”. Nie wiedziałam, że za mną siedzi moja mama, ale w tym momencie, jak to powiedziałam, zobaczyłam w lustrze jej minę…



Dzieło Intronizacji

Wtedy nagle, z dnia na dzień wpadło mi w ręce Nabożeństwo Intronizacyjne. I w ten sposób pojawiło się też Dzieło Intronizacji w moim życiu. Pan Bóg dał mi łaskę głębokiego zrozumienia tego Dzieła, zrozumienia, czym jest uznanie Jezusa nad sobą, uznania Jego prawa, przyjęcie Go w swoim życiu, jakie łaski to niesie.

Byłam wtedy studentką czwartego roku, nie znałam nikogo, nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Ale mając ileś tam znajomych na Facebooku, po prostu zaprosiłam ich do wspólnej modlitwy. Za pierwszym razem miałam szesnaście osób. To wtedy było dla mnie wow", jak dużo, że szesnaście osób mi się zgłosiło do modlitwy! Odmówiliśmy razem to nabożeństwo, ale w międzyczasie, jak już poznawałam Dzieło Intronizacji, modliłam się, żeby Pan Bóg zaprowadził mnie do ludzi, którzy je prowadzą, bo gdzieś stało się tak bliskie mojemu sercu. W ten sposób też przez przypadek trafiłam do księdza Tadeusza Kiersztyna i przez to nabożeństwo w ciągu sześciu lat przeprowadziłam setki tysięcy, jak nie więcej ludzi. Po prostu ludzie sami napływali. To już stał się rytuał, że co roku przed Uroczystością Chrystusa Króla, zbieram ludzi przez Internet i wszyscy we własnych domach, przez siedem dni odprawiają Nabożeństwo Intronizacyjne i uznają Pana Jezusa nad sobą. Mam wiele świadectw, że właśnie to nabożeństwo jest bardzo silnym egzorcyzmem. Bardzo często, podczas, kiedy rodzina klękała przed wizerunkiem Jezusa Króla, uznawała Jego panowanie nad sobą, mówiła: „Króluj w naszych rodzinach, poddajemy się pod Twoje panowanie” – dochodziło nawet do manifestacji złego ducha. Zły duch nie mógł tego wytrzymać, że ludzie poddają się pod panowanie Boże. I tak to biegło przez ostanie sześć lat.



Pełnienie Woli Bożej i przyjmowanie swojego krzyża to pewne kierunkowskazy do zbawienia

Moje dręczenie skończyło się dwa lata temu. Było to w dzień Zesłania Ducha Świętego. Moja siostra ze szwagrem byli na weselu i poprosili, żebym po nich przyjechała. Wychodzę do samochodu i ...nagle mnie sparaliżowało. Nie byłam w stanie zrobić kroku i znowu ta okropna obecność, przenikająca powietrze. I mówiłam sobie: „Nie boję się, nie boję się…”  Doszłam do tego samochodu… no ale jak wróciłam do domu, włączyłam sobie na komputerze adorację online (są takie strony, gdzie są adoracje z różnych kaplic). I tak przed snem, adorując przez ten Internet, nagle wgniotło mnie znowu w łóżko. Poczułam na nowo ręce na szyi, które mnie duszą, jakąś siłę, która mnie wgniata tak, że aż całe łóżko się ugina. Zaczęłam wtedy tracić przytomność. Już miałam takie momenty, że robiło mi się ciemno przed oczami. Byłam pewna, że już wtedy mnie zabije. Powiedziałam słowa: „W imię Jezusa, idź precz!”. Nie podziałało. Jednak nie zastanawiałam się wtedy nad tym, czy działa, czy nie działa, ale popatrzyłam na Pana Jezusa z taką ufnością i powiedziałam Mu tylko tyle: „Jeżeli Twoją wolą jest, żebym teraz odeszła, to niech tak się stanie”. Na pstryknięcie palca, dosłownie wszystko zniknęło. Wszystko. I przeszyły mnie takie słowa – ja ich nie słyszałam, dlatego nie chcę też mówić, że coś słyszałam, czy nie, przeszyły mnie wewnętrznie – „Jeśli ty będziesz ufać, to twój Bóg będzie walczył za ciebie”.

I gdzieś w tamtym momencie zrozumiałam właśnie, że pełnienie woli Bożej w życiu jest takim pewnym kierunkowskazem do zbawienia. Pytanie Go o Jego wolę w moim życiu, proszenie, aby pomógł mi ją wypełnić, bo ta wola nie zawsze jest prosta. Bo też dzisiaj obserwuje się na świecie to, że wielu chce przyjąć Ewangelię, ale bez krzyża właśnie i bez szatana. Nie ma Ewangelii bez krzyża. Nie ma zbawienia bez cierpienia. Nawet do siostry Faustyny Pan Jezus mówi: „Jedna jest cena ratowania dusz, jest nią cierpienie”. I dlatego też bardzo wielu ludzi buntuje się, kiedy ono przychodzi. Natura ludzka nie chce cierpień. A bardzo wiele dobrego można wyciągnąć z naszego cierpienia, można je połączyć z cierpieniem Pana Jezusa. Możemy razem z Nim cierpieć i ofiarować nasze cierpienie za dusze.



Ofiara i modlitwa z wiarą czynią cuda

Na własnej skórze doświadczyłam, jak Pan Bóg lubi, kiedy w jakiś sposób się ofiarowujemy. Kiedy były naprawdę rzeczy niemożliwe… gdzieś tak stanęłam – to były rzadkie sytuacje – „Pozwól mi pomóc temu człowiekowi. Przyjmę to czy to”. Tu naprawdę działy się cuda. Gdzie czasami nie można było przez lata namówić człowieka do spowiedzi.

Taką sytuację miałam z moją babcią i to też był czas takiego mojego zwątpienia troszkę, bo modliłam się kilka lat o jej nawrócenie. Żadnych efektów. I kiedy raz byłam na Jasnej Górze, powiedziałam do Matki Bożej tak: „Słuchaj, ja już nie mam siły. Oddaję Ci tę sprawę, a ja w Twoich intencjach będę odmawiać codziennie dziesiątek różańca”. I tak robiłam.

Po czterech miesiącach moja babcia wylądowała w szpitalu, w stanie agonalnym. Pokłóciłam się wtedy strasznie z Panem Bogiem, bo mówię: „Ja się tyle czasu modlę. Zaufałam Ci, a Ty co robisz? Niepojednaną ją zabierasz?” Bo tylko o to mi chodziło. Już nawet nie o to, że umiera, ale o to, że niepojednana i to przez wiele lat.

Poszłam wtedy do niej do szpitala i nie wiem, co mi się stało, nigdy takich rzeczy nie robiłam – nałożyłam jej ręce na głowę. I zaczęłam się modlić. Ale właśnie modlić nie w taki sposób, że prosić o jej uzdrowienie czy coś, tylko zaczęłam duchowo tupać Panu Bogu. I na koniec powiedziałam: „Jeżeli mi zaraz nie pokażesz, że tu jesteś ze mną, to zwariuję”. W tym momencie moja babcia odzyskała przytomność. A ja jej jeszcze wcześniej zawiesiłam na szyi medalik Jezusa Króla. I ona mówi takie słowa: „Jezus Król”. Ja się ją pytam: „Ale skąd wiesz?” – bo była nieprzytomna i byłam pewna, że chodzi o ten medalik. Ona mówi: „Jezus Król”. Ja znowu mówię: „No ale skąd wiesz?”. Ona powiedziała: „Jezus Król jest tu i patrzy na nas”, po czym straciła przytomność.

Na drugi dzień całkowicie odzyskała przytomność. A ja wychodząc ze szpitala, akurat złapałam księdza kapelana, który skończył odprawiać Mszę. Na drugi dzień się wyspowiadała i przyjęła sakramenty. A najlepsze… była w stanie agonalnym, a po paru dniach wróciła do domu. Wszystko się cofnęło, gdzie płuca już nie pracowały, nerki nie pracowały.

Żyła jeszcze dwa lata, a przez dwa lata na naszych oczach dział się cud; z kobiety wrednej – bo była naprawdę wredna, przykro mi, że tak muszę powiedzieć o mojej babci – zrobiła się człowiekiem, który łagodził, który wprowadzał pokój, który był uśmiechnięty, radosny, który czekał na tego Pana Jezusa, który przychodził co miesiąc (u nas jest tak, że kapłani przychodzą w każdą pierwszą sobotę miesiąca do chorych).

Po dwóch latach znowu się rozchorowała. Byłam przy jej śmierci. Tuż przed jej odejściem powiedziała mi, że ona nie martwi się już o siebie, ale o nas, jak my sobie poradzimy. I jak umierała, to trzymałam ją za rękę. Widziałam, jak linia staje się już na monitorze prosta. I tak bardzo zaczęłam się modlić: „Tak bardzo Cię proszę, żebyś to właśnie Ty po nią przyszedł”. To były jedyne słowa, które, trzymając ją za rękę, mówiłam. W tym momencie do sali wszedł kapłan z Najświętszym Sakramentem. Rozglądnął się i mówi: „Ojej, pomyliłem się” i wyszedł. Było to też takim dowodem na obecność Pana Boga w moim życiu.

Więc nawet, jak już babcia odeszła, ja byłam radosna. Ja nawet nie wiem, skąd to w sobie miałam, ale już sam ten dowód Pana Jezusa, który w tym momencie wszedł do sali w postaci Najświętszego Sakramentu, to było dla mnie coś niesamowitego. Kiedy ja, trzymając ją za rękę, mówię : „Proszę Cię, żebyś Ty po nią przyszedł”. Tak naprawdę nawet nie musiał tego zrobić, bo jest napisane: „Proście, a będzie wam dane”. Tak naprawdę, trzeba w to wierzyć. Nie żądajcie dowodu. Ale jestem wdzięczna za ten dowód, bo to bardzo umocniło mnie i moją rodzinę później, kiedy im to opowiedziałam.



Nie wątp we Mnie!

Kiedyś miałam do czynienia z dziewczyną, która zmagała się z duchem morderstwa. Kiedy tylko znalazła się przed Najświętszym Sakramentem, upadła na podłogę i zaczęła wydawać dziwne dźwięki. Podczas modlitwy udało się ją uwolnić. Okazało się, że była obciążona skutkami pokoleniowymi. Jej dziadek podczas wojny przyczynił się do śmierci wielu ludzi. I konsekwencje jego grzechu obciążały duchowo tę dziewczynę. Zdenerwowałam się wtedy na Pana Boga. Powiedziałam Mu nawet, że jest niesprawiedliwy… Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, że niewinna dziewczyna tak cierpi.

Ten bunt trwał u mnie przez dwa tygodnie. Ksiądz Tadeusz Kiersztyn powiedział wtedy do mnie, żebym uwierzyła w to, że Pan Bóg po popełnieniu przez człowieka grzechu pierworodnego ustanowił najlepsze prawo natury, jakie może pomóc ludzkości, i żebym Mu zaufała. Ale ja się kłóciłam z Bogiem!

Po dwóch tygodniach jechałam do Krakowa. Myślałam, że nie wsiądę do busa, taki ciężar czułam na sobie. Nie mogłam sięgnąć po różaniec… Przemogłam się! Po pierwszym różańcu już czułam ukojenie, po drugim uderzyło we mnie, że to, że jakiś człowiek zmaga się ze skutkami grzechu poprzednich pokoleń, jest łaską. Ponieważ jeżeli osoba żyjąca pokona ducha, który został wpuszczony, uwolni od niego również przodków (oczywiście wszystko w mocy Jezusa i z Jego pomocą).

To była niedziela, wybierałam się na Mszę św., aż tu nagle poczułam, że nie jestem w stanie wyjść z mojego mieszkania. Nogi stały się jak z betonu. Szłam jakby niepełnosprawna, rękami momentami przesuwałam moje nogi. Kiedy doszłam, nie wiedziałam, co się dzieje. Przez moje ciało przeszedł „prąd”. Poczułam każdy jeden włos na mojej głowie. Nagle dwie osoby, które uczestniczyły we Mszy św., jak poparzone uciekły z kościoła, a mnie przeszył głos: „Nie wątp we Mnie!”

Widziałam, że kapłan odprawiający Mszę św. też przeżył głęboko to, co się stało, ponieważ łzy lały mu się do samego końca. Ja tak płakałam, że do późna nie mogłam pohamować łez… O pierwszej w nocy zadzwonił do mnie ksiądz Kiersztyn. Powiedział, że obudził się i poczuł przynaglenie, żeby do mnie zadzwonić. Zapytał się, czy mnie nie obudził, i czy nie jest to jego wyobraźnia. Ja wybuchnęłam płaczem do telefonu i opowiedziałam mu wszystko, co się wydarzyło.



Moje zdrowie stało się moim bożkiem, a to Pan Bóg powinien być na pierwszym miejscu

Takich zdarzeń było mnóstwo. Cierpienie zawsze pojawiało się u mnie na tych płaszczyznach, gdzie miałam nieuporządkowane sprawy. Podam tutaj jeden taki przykład. Można powiedzieć – wszystko, co w naszym życiu stawiamy ponad Bogiem, tak jakby staje się naszym bożkiem. Jest to grzech przeciwko pierwszemu przykazaniu i na tym też bazują wszystkie zagrożenia duchowe. Tu jest istota. Jeśli pojmiemy istotę tego, że jest jeden Bóg, i kim my jesteśmy, a kim On jest, i po co żyjemy, to nie wpadniemy w żadną pułapkę.

W tej sytuacji, którą przytoczę, moim bożkiem było moje zdrowie. Praktycznie bez przerwy słabłam, zaczęłam mieć kłopoty sercem. Non stop lądowałam w szpitalu. Dziwnie chorowałam – tutaj nagle mam zator, krew mi gęstnieje, za chwilę ludzie się modlą i to wszystko znika. Lekarze nie wiedzieli, co się dzieje. Mój tato już w pewnym momencie powiedział, że on ma już tego wszystkiego dość, bo ciągle szpitale. A ja ciągle w lęku o siebie. Bałam się zostać sama, bez przerwy mi się wydawało, że coś mi się stanie. Też wiem, że Pan Bóg dopuścił na mnie to działanie, żeby gdzieś uzdrowić tę płaszczyznę mojego życia, żebym przestała się skupiać na swoim zdrowiu. On jest Panem życia i śmierci, jeżeli będzie mi się miało coś stać, to mi się stanie.

Już wtedy zaczęłam pisać Drogę do paszczy smoka. Chciałam pokazać ludziom to, co zły duch potrafi, co robi oraz ostrzec ich, ponieważ ja w swoim życiu dotknęłam w jakiś tam sposób spirytyzmu. Zdarzyło mi się być u wróżbity, oczywiście nieświadomie. I podejrzewam, że to co się ze mną działo, to też były konsekwencje właśnie dotknięcia tej sfery życia duchowego.

Pisałam akurat o bioenergoterapii i trafiłam na słowa błogosławionej Anieli Salawy, które brzmiały tak: „Żyję, bo każesz. Umrę, gdy zechcesz. Zbaw mnie, bo możesz”. Przeniknęły mnie one na wskroś.

Wieczorem jechałam na Mszę św. W samochodzie zaczęłam słabnąć. Zaczęło mi się robić biało przed oczami. „To, co, zawróć. Zawróć, ratuj siebie po raz kolejny, tak jak to robiłam przez ostatnie kilka miesięcy walki”. Ale nie, złapałam się za kierownicę i wypowiedziałam te słowa: „Żyję, bo każesz. Umrę, gdy zechcesz. Zbaw mnie, bo możesz”. I powiedziałam tylko: „Panie Boże, jadę, tylko proszę Cię, abym nikomu krzywdy nie zrobiła”. No bo świat mi ginął. No i tak zajechałam na parking pod kościołem, do którego ledwo doszłam, ale jak przekroczyłam próg – wszystkie dolegliwości zniknęły i tak naprawdę do dzisiaj nie powtórzyło się to w takim nasileniu, w jakim było wtedy. Normalnie człowiek by pomyślał: trzeba ratować siebie, bo coś się dzieje. Ja mam świadomość dzisiaj, że gdybym wtedy zaczęła ratować siebie, to przegrałabym bardzo poważną walkę.

Dlatego podkreślam jeszcze raz: pierwsze przykazanie Dekalogu - na tym w pierwszej kolejności trzeba się skupić, na uznaniu Pana Boga nad sobą, uświadomieniu sobie, że jestem tylko stworzeniem. Niepopełnieniu tego błędu, co popełnili aniołowie na początku i pierwsi rodzice, którzy zapragnęli być Bogiem. Albo cokolwiek w naszym życiu staje się bogiem, może to być sława, pieniądze, majątek, zdrowie, drugi człowiek. Uzależnienie od drugiego człowieka – to jest w dzisiejszym świecie bardzo częste, zwłaszcza u kobiet. Chodzi o to, żebyśmy wszystko oddawali właśnie Panu Bogu i myślę, że te słowa są takie kluczowe: „Żyję, bo każesz. Umrę, gdy zechcesz. Zbaw mnie, bo możesz”. I życie toczy się o zbawienie. I to jest walka na śmierć i życie. Dlatego to, co ja mogę z własnego doświadczenia powiedzieć, to wybierzcie Jezusa. Jest napisane w Piśmie Świętym: „Kładę przed tobą błogosławieństwo i przekleństwo, życie i śmierć. Wybierajcie”. Człowiek jest wolny. Można wybrać złego, można wybrać władzę tu na tym świecie. Ani ja nie mogę zabronić ani nikt. Jesteśmy obdarowani wolna wolą, tylko zastanówmy się, czy warto. Bo za wszystko, co weźmiemy od złego ducha, będzie trzeba bardzo wiele zapłacić.



Nie sam medalik ani różaniec mnie ochroni, ale Bóg, który stoi za tymi przedmiotami

Miałam jeszcze taką sytuację: zaprosił mnie mój znajomy z dzieciństwa, żeby porozmawiać o „darach charyzmatycznych” – tak mi powiedział. Ja nie miałam żadnych oporów, bo znaliśmy się jednak. Jak tylko usiadłam przed nim to poczułam jakiś taki dziwny ucisk. A wychodząc z domu, nie wzięłam ani różańca ani medalika – byłam ogołocona ze wszystkiego. Żadnego przedmiotu kultu i myślałam, że nie mam żadnej ochrony. I wtedy on do mnie mówi: „Co twój Bóg ci może dać? Ja ci dam sławę, władzę, pieniądze, majątek, czytanie w ludzkich myślach… Będziesz mogła manipulować ludźmi”. Mnie zmroziło, bo uświadomiłam sobie, przed kim tak naprawdę siedzę. I uświadomiłam sobie, że nie mam nic przy sobie. Po prostu jestem wystawiona jak na widelcu. I wtedy też stała się rzecz niesamowita, bo poczułam nagle ciepło w sercu i niesamowitą obecność Miłości i poczucie bezpieczeństwa. I to doświadczenie też nauczyło mnie, że nie medalik mnie chroni, nie różaniec, ale Bóg, który stoi za tymi przedmiotami.

I też w chrześcijaństwie można zaobserwować, że ludzie otaczają się mnóstwem medalików, mnóstwem obrazków, to taki olej, to taki… Nie twierdzę, że nie idą tutaj łaski, tylko żeby nie ubóstwić przedmiotu, żeby pamiętać, że tutaj chodzi o osobę, o Boga osobowego, który stoi za tymi przedmiotami. I nawet jeżeli ich zabraknie, bo są to środki materialne, które Pan Bóg nam tutaj dał, bo jednak żyjemy w świecie materialnym, ale nawet jeżeli tego zabraknie, a my jesteśmy Mu wierni, to nas nie zostawi i nas obroni. I o tym trzeba pamiętać. Przynajmniej tego nauczyło mnie to doświadczenie.

Anna Kuraś – mgr inż. chemii na Politechnice Krakowskiej, absolwentka Karmelitańskiego Instytutu Duchowości (teologia duchowości chrześcijańskiej), w latach 2013-2016 członek zarządu Stowarzyszenia „Róża” działającego na rzecz Intronizacji Jezusa Króla Polski oraz autorka publikacji na temat duchowości. 




Opracowanie: Dorota Porzucek / CC BY-NC-ND 4.0 na podstawie konferencji p. Anny Kuraś "Od lęku do miłosierdzia i uwielbienia" wygłoszonej w dniu 20 marca 2017 r. w trakcie spotkania Duszpasterstwa Akademickiego Wilda przy Kościele pw. Maryi Królowej w Poznaniu. Tekst autoryzowany i uzupełniony przez autorkę świadectwa.
Fot. ks. Sławomir Kostrzewa

 ŹRÓDŁO: https://www.vicona.pl/single-post/2017/05/12/Walczymy-o-życie-wieczne-Świadectwo-Anny-Kuraś